I – Mój ojciec, mój przyjaciel – fragmenty
Pewna znajoma zapytała mnie ostatnio: „Czy jest coś, co jako ojciec chciałbyś zrobić inaczej niż twój tata? Choćby ze względu na to, że czasy się zmieniły?”.
Pierwsza odpowiedź, jaka przyszła mi na myśl, to: robię przecież wszystko inaczej niż mój ojciec, bo on to on, a ja to ja! I taka odpowiedź byłaby według mnie najbardziej zgodna z prawdą.
W każdym razie nie przypominam sobie żadnego momentu, kiedy pomyślałem, że „to czy tamto nie podobało mi się w ojcu, i gdy sam będę miał dzieci, chciałbym to zrobić inaczej”. Nie stawiam się na przeciwnej szali po to, by móc podejmować własne decyzje. Gdy decyduję inaczej niż on to nie dlatego, że robię to wbrew niemu, ale dla jakiejś sprawy, która mnie przekonuje.
Gdy podejmuję decyzję, że nie będę jadł podpuszczki, to nie w celu zarzucenia tacie, że jako wegetarianin podjął w tym względzie złą decyzję, mającą wpływ na całą naszą rodzinę, ale włączam moją decyzję do strumienia, którym płynie nasze życie i w którym zanurzony jest także mój ojciec. Jeśli dzisiaj więcej czasu poświęcam na przytulanie Antonina, niż kiedyś mój ojciec mnie, to nie dlatego, że brakowało mi czułości (przeciwnie, zawsze było jej dużo), ale dlatego, że właśnie taką mam relację ze swoim synem.
Nigdy nie oczekiwano ode mnie, że przejmę jako swoje wiedzę, przekonania, zamiłowania albo decyzje rodziców. Mogłem więc do woli czerpać z ogromnej skarbnicy naszej rodziny, dokładać do niej nowe rzeczy, albo korzystać z tego, czego dowiadywałem się w trakcie podróży.
Z uwagi na to, że czasy się zmieniły, będę zmuszony do zrobienia wielu rzeczy inaczej niż mój ojciec. Gdy byłem dzieckiem, słowa „eko” albo „odnawialny” w ogóle nie istniały – nie było tez telefonów komórkowych, komputerów ani Internetu. Antonin już teraz wie, że można komunikować się poprzez kamerę internetową, a ojciec często szuka odpowiedzi na różne pytania właśnie w Internecie. Będę podejmował inne decyzje, ponieważ świat nie zatrzymał się w miejscu, a strumień naszego życia nieustannie płynie i jest niesamowicie elastyczny.
Z drugiej strony są też rzeczy, które wolałbym zrobić tak jak mój ojciec, a nie tak, jak zrobiłem sam… Chciałbym na przykład mieć Tyle entuzjazmu co on. Wiem, że to właśnie on często trzyma całą naszą rodzinę w ryzach. Ma zdolność pokonywania wszelkich przeciwności losu. Podczas gęstej mgły gdzieś w Andach potrafił znaleźć drogę, choć wszyscy mówili, że to niemożliwe. Zdołał przejechać jeszcze 400 km samochodem z zepsutym silnikiem…
Zaufanie, otwartość, szacunek, kreatywność, poczucie wspólnoty, wzbogacanie się poprzez różnorodność – w tym wszystkim ojciec jest dla mnie przykładem. Nie jestem jednak jedynie synem mojego ojca. Jestem też dzieckiem mojej matki, bratem Eléonore, kuzynem Delphine, przyjacielem Werniego, mężem Pauline, wreszcie ojcem Antonina…
II – Mój ojciec, mój przyjaciel – fragmenty
Nagle uświadomiłem sobie, że tata odkrył jakąś dziedzinę nauki. I że wszystkie podróże do dalekich krajów odbył po to, by potwierdzić uniwersalność dokonanego odkrycia: nomadzi na afrykańskiej pustyni, mieszkańcy Paryża i lasów tropikalnych rysują to samo, choć mają zupełnie inny kolor skóry, kulturę i otoczenie.
Naraz zobaczyłem ojca w nowym świetle. Nie był już „tylko” moim ojcem. W jednej chwili dotarło do mnie, że jest niezwykłym człowiekiem – z istotnym dla świata dorobkiem, że jest podziwiany i znany. Uświadomiłem sobie, że wiele elementów stanowiących fundament naszego życia, takich jak wolność, otwartość na innych, nasze kosmopolityczne środowisko oraz szacunek dla życia i jego procesów, ma związek z jego pracą i jego odkryciami. Nawet jeśli wówczas nie potrafiłem tego nazwać słowami, to i tak bardzo wyraźnie to wyczuwałem. Byłem przejęty, ale i dumny z ojca i z faktu, że jestem jego synem.
Nigdy nie przeszkadzało mi, gdy ktoś mówił: „A, to ty jesteś synem Arno Sterna!”. Wręcz przeciwnie. Nigdy też nie doświadczyłem rzekomo nieodzownej potrzeby odcięcia pępowiny, obcy był mi bunt okresu dojrzewania, nie wiedzieć dlaczego uważany wszem i wobec za uzdrawiający. Poszczególne etapy życia – dzieciństwo, okres młodzieńczy, wiek dorosły – nie były od siebie wyraźnie oddzielone, a okresy przejściowe między nimi ulegały zatarciu. Ciągłe kroczenie naprzód według własnego rytmu i bez momentów przełomowych można dostrzec w każdym procesie biegnącym w sposób naturalny.
Nikt z mojego otoczenia nie uważał, że przeżycie kompleksu Edypa jest czymś koniecznym albo pożądanym – nikt się na to nie nastawiał i nikt też nie był zaniepokojony faktem, że w moim przypadku on nie nastąpił. Nigdy nie musiałem zdobywać własnej niezależności, ponieważ zawsze ją miałem.
To, że wśród książek, od których roiło się w domu, były też książki autorstwa taty, było dla mnie zjawiskiem zupełnie normalnym. Tata zawsze pisał. Od wczesnego dzieciństwa również ja bawiłem się w pisanie. Czasem siadałem koło taty, gdy tworzył.
(…)
Byłem szczęśliwy, bo niczego mi nie brakowało, bo w życiu i w społeczeństwie nie czułem się gorszy, a także dlatego, że zdawałem sobie sprawę, iż część smaków, zapachów, kolorów i decyzji, które czyniły mój dom moim domem, była konsekwencją naturalnej decyzji, a mianowicie tego, że nie chodzimy do szkoły.
Nie oznacza to jednak tego, że zawsze pozostawiali nam wybór. O wiele bardziej dawali nam wolność, a ona jest przecież ważniejsza. Frithjof Bergmann mówi: „Jeśli dajesz wegetarianinowi możliwość wyboru między wołowiną a wieprzowiną, dajesz mu wprawdzie wybór, ale nie wolność.”
Rodzice w związku z tym nie prosili mnie, abym na każdym kroku podejmował jakieś decyzje. Dlatego też zdumiewa mnie fakt stawiania dziecku pytania typu: „Chcesz wodę czy colę?”. Jako dziecko zawsze cieszyłem się i uspokajałem, kiedy rodzice podawali mi szklankę wody, gdy chciało mi się pić. Gesty dawania i przyjmowania szklanki były znaczące i tworzyły więź.
Zawsze lubiłem mieć stałe pory, uspokajało mnie to, że każdego wieczoru szedłem spać o tej samej godzinie. Tak jak bajka, której ciągle chciałem słuchać, decydujące znaczenie miała regularność rytuału chodzenia spać (mogłem zasnąć dopiero wtedy, gdy rodzice pocałowali mnie na dobranoc, gdy trzymałem w ręce mój moherowy kocyk, a obok mnie leżał na stałym miejscu konkretny pluszak). Poczucie bezpieczeństwa zrodziło się z tego, że nie słyszałem pytania, u którego podstaw leży skądinąd dobra wola: „Chcesz już iść spać?”. W ten sposób rodzice zaoszczędzili mi męczarni podejmowania decyzji i niepotrzebnego wprowadzania mnie w stan niepewności.
To, że nie chodziliśmy do szkoły, nie oznacza, że nie żyliśmy według zasad. Nie mam pojęcia, dlaczego wielu osobom życie w wolności kojarzy się z życiem bez zasad i struktur. W naszym domu były jasne zasady i stałe struktury. Zawsze jedliśmy razem, przed jedzeniem myliśmy ręce, w trakcie jedzenia nikt nie wstawał od stołu. W mieszkaniu nie chodzimy w butach – z tego powodu, żeby wyznaczyć jasną granicę między domem a ulicą. Oczywiście dotyczyły nas też inne zasady: wiedzieliśmy, że jeździć należy prawą stroną, a jeśli jakiś wykład lub kurs odbywa się w środę o godz. 14.00 to nie ma sensu pojawiać się na nim w niedzielę o 16.00…
Nasze poczucie bezpieczeństwa wzrastało w oparciu o ten fundament i atmosferę całkowitego zaufania, jakim darzyliśmy rodziców. Rodzice nie próbowali nigdy ani nas przechytrzyć, ani robić nam awantur. Nie targowali się. Gdy któryś z nich powiedział „nie”, wiedzieliśmy, że ma ku temu ważne powody, nawet jeśli dla nas były one z początku niezrozumiałe. Gdy słyszeliśmy słowo „nie”, nie wpadaliśmy w płacz, ani nie spieraliśmy się, a posłuszeństwo z naszej strony nie było aktem uległości tylko naturalną konsekwencją ogromnego i wzajemnego zaufania.
Warto też zaznaczyć, iż to, że nie chodziliśmy do szkoły, nie oznaczało, że uczyli nas rodzice. Nikt nie siadał z nami przy stole i nie mówił: „Teraz zaczynamy lekcję pierwszą”. Rodzice nigdy nie weszli w rolę nauczycieli, nie uczyli nas w ten sposób, jak przekazuje się wiedzę w szkole, nigdy nie próbowali przeforsować jakiejkolwiek kolejności opracowywania tematów albo programu.
Nie zawsze przebywaliśmy w domu – nie „pozostawiono nas w domu”, jak sądzą niektórzy. Dużo czasu spędzaliśmy w drodze, często wspólnie z rodzicami, czasem z każdym z nich z osobna, niekiedy z przyjaciółmi albo innymi członkami rodziny, którzy wpadali do nas, mówiąc: „Idę na wystawę, do teatru, do kina albo na wykład, wziąć ze sobą któreś z dzieci albo oboje?” Bardzo wcześnie zaczęliśmy chodzić na kursy, w których naturalnie nie brali udziału rodzice, i które nie odbywały się w domu.
Gdy wracam myślami wstecz, zdaję sobie sprawę z tego, że ojciec towarzyszył mi w większości ważnych wydarzeń w moim życiu.
I to nie dlatego, że martwił się o mnie, chciał mieć mnie na oku albo wydawało mu się, że bez niego sobie nie poradzę: bardziej z tego względu, że chciał uczestniczyć w moim życiu i wiedział, jak istotne jest to, by był ze mną w ważnych chwilach. Nieliczne momenty, w których nie towarzyszył mi ani on, ani mama, opowiadałem im z najdrobniejszymi szczegółami.