Fragment książki "Adam" Marka Kaczmarzyka
Ligustrowy, długi żywopłot. Jeden z tych, jakie rosną tu prawie wszędzie. Mur wilgotnego półmroku rozmienionego na drobne. Ciemnozielone, miękkie liście. Gorzkie i ciepłe. Światło porusza nimi sennie, a czas zawieszony jak pajęczyna na nieruchomym cieniu czeka na swoją muchę. Na nieostrożność leniwego lotu. Nieusprawiedliwiony niczym optymizm parcia naprzód, wprost w objęcia przemijania. Ziemia rozgrzana słońcem. Pachnie dymem z palonych jesienią liści. Pachnie słodko mlekiem przypalonym na nieostrożnym piecu i pachnie starością. Taką jak starość babci Franciszki.
Starość sprawiedliwa, wyczekana i wymodlona. Zasłużona jak zegarek za dwadzieścia pięć lat górniczego znoju. W tandetnej mosiężnej kopercie. Tanie wspomnienie płytkich kieszeni w kamizelce, której nikt już nie nosi, bo niemodna. Kamizelka i koperta, bez różnicy. Nie dodawano nawet tombakowego łańcuszka. Ćwierć wieku za zegarek, który nie może wzbudzić niczyjego pożądania. A jednak przyjmowano te zegarki i chowano nabożnie w szufladach. Ostatecznie nawet taki zegarek to coś. Piechotą nie chodzi. Tak samo było ze starością. Nawet jeśli życie przeszło, ona pozostała. Dobre miejsce przy biesiadnym stole. Ławka w kościele. Prawo do ławeczki przed domem. Lenistwo usprawiedliwione. Zawsze coś. Więcej niż nic.
Podobno Franciszka zaczęła mówić dopiero w wieku ośmiu lat. Podobno od razu pełnymi zdaniami. Od tego czasu mówiła bezustannie, doprowadzając wszystkich do rozpaczy. Gadała od chwili przebudzenia do wieczora, kiedy jeszcze, gładząc włosy córek, opowiadała im o tym wszystkim, co zrobiła i widziała. A ponieważ córki nie odstępowały jej na krok, te opowieści były dla nich jak powtórka z całego dnia. Rozpoznawały siebie w jej słowach i przyglądały się sobie z zadowoleniem. Przeglądały się jak w lustrze. Przygładzały słomianozłote włosy i układały w wyobraźni różowe tiule oraz błękitne jedwabie, choć były to tylko lniane zapaski. Zasypiały, kiedy matka zaczynała mówić o wieczorze. O tym, jak gładzi ich włosy. Z nudów, ze zmęczenia, z wszystkiego po trochu.
Gadała niepytana. I nawet wtedy gadała, kiedy powinna milczeć. To z powodu tego jej gadania mały Jerzy, jej ślubny, musiał gnać przez świeżo zaorane pole, bo nie chciało mu się wracać na front, zdychać w mrozie i we krwi. On by wolał zostać w cieniu i cieple jej spódnic oraz z rzadka mytego młodego ciała. Łasił się do niej wieczorami w piwnicy, gdzie siedział, żeby nie znaleźli go żandarmi. Nie rozumiała go. Może by zresztą i zrozumiała, gdyby potrafiła słuchać. Ale ona potrafiła tylko mówić. Więc mówiła. Powiedziała o nim wszystkim – i tym dobrym, i tym innym, chociaż właściwie to nie chcieli wiedzieć, nie chcieli słyszeć. Ale skoro już usłyszeli… Dezertera trzeba karać.
Biegł w białych lnianych kalesonach i przepoconej koszuli na chudym żołnierskim grzbiecie. Słyszał za sobą ciężkie buty, biegł i klął przez łzy. Było południe. Stopy bez skarpet w samych kamaszach zdążyły spotnieć i ślizgały się beznadziejnie. Skakał ze skiby na skibę, potykał się i skakał na następną, jakby wierzył, że w końcu trafi na tę właściwą, po której pomknie w las jak indiańska strzała. Ale do lasu było przez pola daleko.
Wtedy ją właśnie zobaczył. Stała spokojnie na miedzy, jakby się unosiła na poduszce drgającego powietrza. Była wysoka i chuda, ale w jej twarzy dostrzegł coś, co powstrzymało go od zmiany kierunku. Właściwie to nawet nie była twarz. Raczej miejsce na oczy, usta i sękaty nos. Zaledwie możliwość. Pomyślał, że to wina tego biegania. Gdyby mógł przystanąć, wszystko by się jakoś samo poukładało i twarz byłaby jak należy, jak inne.
Ona jedna mogłaby mu pomóc. Wiedział to od razu. I od razu wiedział też, że nie pomoże. Patrzyła tylko. Po to tu przyszła. Kiedy do niej dobiegł, poczuł lodowate tchnienie, którego się spodziewał. Była jak sień w jesieni, kiedy się z rana otwiera drzwi do mieszkania. Jej chłód był częścią życia, tak jak sień jest częścią domu. Trzeba przez nią przejść i tyle. A dalej już wszystko będzie dobrze.
Tylko rzucił na nią okiem, ale to wystarczyło, żeby się dowiedzieć, kim jest. Pobiegł dalej, a ona sunęła obok i patrzyła na jego profil. Na nos, na którego końcu kołysała się nieznośnie wielka kropla przerażonego potu. A potem go postrzelili.
Leżał w błocie dwa kroki od miedzy, próbował złapać oddech. Zamiast powietrza płuca wypełniało mu jednak coś obcego. Coś, co wdarło się tam inną drogą.
Podparł się lewą ręką. Zagłębiła się w skibie do połowy przedramienia. Zapachniało ziemią. Otarł usta grzbietem wolnej dłoni. Została na niej czerwona, lepka piana. Coś trzasnęło za nim. Coś pacnęło o ziemię tuż koło jego głowy. Potem jeszcze raz.
„Patałachy – pomyślał. – Ślepe hycle”.
Postrzelili go trzy razy. Pierwsza kula utknęła w prawym płucu i go wywróciła. Druga ledwie drasnęła ucho. Trzecią wpakowali mu w udo ze złości za to, że kazał im ganiać po polach i pić własny pot zamiast zimnego piwa. Potem leżał na wznak, a wokół pachniało mydłem i pościelą. Nie wyjęto kuli. Podobno nie można było. Kiedy wydobrzał, dali mu wybór. Wybrał wojsko ku uldze rodziny. Chwiał się jeszcze na swoich chudych nogach, kiedy wsiadał do wagonu.
Franciszka płakała. Miała na sobie letnią sukienkę w niebieskie kwiatki i słomiany kapelusz. Pozwolili mu ją przytulić, ale ona jak zwykle mówiła tyle różnych głupstw, że nie zdołał jej powiedzieć, że wróci, że będzie tęsknił. Nie usłyszała, jak zapewniał, że będzie pisał codziennie, jak prosił, żeby czekała.
Wysłali go na front wschodni w objęcia dzikich przestrzeni. Nieskończone noce i upalne dni w wagonach. Marsze pełne kurzu i milczenia. Rozkazy pełne przekonania. Pierwszoliniowe oddziały Wehrmachtu pełne Czechów, Słowaków, Ślązaków i Ukraińców. Niemieccy dowódcy i ich własne sprawy. Wojna, która była mu obca jak ten kraj i język. Jedyną rzeczą, która pozwalała im zachować względnie zdrowe zmysły, były listy. Pisane na kartkach pocztowych sprowadzanych z Rzeszy specjalnie dla nich. Innych listów nie wolno im było pisać. Tylko te kartki.
Kiedy Anna zamieszkała u babci Franciszki, znalazła w jej łóżku szufladę. Nie pasowała do mebli w sypialni ani w ogóle do żadnego mebla w domu. Tkwiła pomiędzy pierzyną a dwiema stęchłymi, pękatymi poduszkami w schowku na pościel. Były tam wszystkie jego kartki i inne dokumenty, łącznie z protokołem zeznania jednego z żołnierzy, koniecznym, żeby Franciszka mogła znowu wyjść za mąż.
Bo czas ma wiele twarzy i wiele znaczeń. Utrwala jedno życie na miliony lat, a wymazuje pamięć o innym, kiedy tylko znika w oknie wagonu i po zamknięciu szyby nie widać już wychudzonej twarzy, a jedynie beztroski błękit bezchmurnego nieba. Ale nawet wtedy Franciszka nie przestała mówić.
Słowa zastępowały jej wszystko. Nawet myśli. Nawet uczucia. W jej bez reszty uzewnętrznionym umyśle prawo do istnienia miało tylko to, co zdołała wypowiedzieć. Kiedy milczała, nie była pewna, czy żyje. Jeśli Franciszka przestawała o czymś mówić, przestawało to być częścią świata. Znikało z orbity, przepadało w czeluściach tego wszystkiego, co jej nie dotyczy. Tak jak pewien żołnierz przez nią samą wysłany w drogę, z której nie można było zawrócić. Dla niego zresztą powrót do niej nie miał żadnego sensu. Z chwilą, kiedy w oknie wagonu jego miejsce zajęło niebo, po prostu przestał istnieć. Natychmiastowo, boleśnie i nieodwołalnie…
***
Pomimo pozornej przychylności słonecznej pogody Ania plątała się po podwórku i wpadała ciągle pod nogi dorosłym. To zaś nieodmiennie ściągało na nią ich złość. Przecinała bowiem uświęcone porządkiem dnia trajektorie ruchu. Zaburzała porządek dążenia do wyznaczonych celów. Dorośli mają zwyczaj ustalania celu swoich codzienności nawet wtedy, kiedy nie mają dokąd iść. Są jak schody w ciasnej klatce wiecznie pachnącej gotowaną kapustą. Nawet jeśli nikt po nich nie chodzi, one uparcie prowadzą w górę, do brązowych ciężkich drzwi wejściowych, na których kolejne warstwy farby nabrzmiewają grubymi zaciekami.