W trakcie mojego dzieciństwa wszystko działo się jakby samoistnie i z radością. Gdy przywołuję w pamięci typowy dzień, na który składały się zabawy i spotkania, mam wrażenie, że był on niczym szeroki, życiodajny strumień.
Fundamenty mojej osobowości mają swoje źródło zapewne właśnie w tym, że byłem szczęśliwym, pełnym entuzjazmu dzieckiem. Nie marnowałem ani czasu, ani energii na rozwiązywanie zagadek zadawanych mi przez innych, co jest codziennym utrapieniem uczniów chodzących do szkoły.
Dla mnie nauka i zabawa to synonimy. Moje dni mijały spokojnie i harmonijnie.
Typowy plan tygodnia obejmował – oprócz godzin spędzonych na improwizacji – wiele regularnych zajęć, którym poświęcałem uwagę albo każdego tygodnia, albo w innych określonych odstępach czasu. Dni wypełnione były po brzegi, ale mimo to mijały bez stresu i rozmyślania o rywalizacji, bez presji i walki o dobre oceny.
(…) Oto inny przykład improwizacji: gdy miałem jakieś sześć lat, tata powiedział mi któregoś dnia, że chciałby zabrać mnie do planetarium. Nie miałem bladego pojęcia, czego się spodziewać, a tata, nie chcąc psuć niespodzianki, umyślnie nie uprzedzał faktów. Jak zwykle byłem dobrej myśli i dość mocno podekscytowany.
Wciąż jeszcze pamiętam uczucie, gdy dotarliśmy do Palais de la découverte i wrażenie, jakie wywarło na mnie to, co tam zobaczyłem. Nie próżnowaliśmy, a moja uwaga skupiona była na wszystkich nowościach, które tam zastałem. Pamiętam czekanie przed wielką bramą wejściową i moment, gdy weszliśmy pod kopułę, która wówczas wydawała mi się ogromna. Byłem najmłodszy, a od pozostałych obecnych dzieliła mnie spora różnica wieku.
Podczas prezentacji zupełnie nie nadążałem za objaśnieniami, bo zafascynowany byłem dwoma innymi rzeczami: po pierwsze, prawidłowościami rządzącymi niebem, jego proporcjami, nieogarnionym bezkresem, skrajną prostotą i złożonością niepojętą przez ludzki umysł. Obserwowałem to wszystko na swój sposób, patrząc na to jak na spektakl i nie zwracając uwagi na słyszaną kątem ucha prelekcję. Po drugie, moją uwagę przykuwało dziwne urządzenie poruszające się na środku planetarium. Nie spuszczałem z niego wzroku i z zaciekawieniem przyglądałem się jego działaniu.
W przeciwieństwie do wszystkich nadgorliwych rodziców, których później widziałem z dziećmi w trakcie wizyt w podobnych miejscach, mój ojciec nie próbował mi niczego pokazywać ani też wmawiać, że niektóre zjawiska są wynikiem magii. Nie zwracał się też do mnie bezsensownie w stylu: „Popatrz! To kawałek najprawdziwszego nieba, który zapakowany został do puszki po to, byś mógł to wszystko zrozumieć!”
Nie uważał za złe, że tyle uwagi poświęcałem kwestiom technicznym, które raczej powinny zostać w tle i jedynie „porwać mnie do świata gwiazd”.
Gdy wychodziliśmy, astronomia była już moim nowym obszarem zainteresowania, a ja zacząłem gruntowne studiowanie zasad działania planetarium.
(…) Jak to często bywało, również na potrzeby teorii muzyki zacząłem korzystać z najprzeróżniejszych, często niekonwencjonalnych środków. Pierwszym cennym źródłem okazała się znowu encyklopedia Larousse’a. Skacząc od terminu do terminu i przeczesując gąszcz suchych, ułożonych w logiczną całość informacji, zacząłem mieć w końcu pierwszy, sensowny ogląd sprawy. Bardzo pomocna była mi mała, raczej kiepsko napisana książeczka wydawnictwa Assimil, z której wyciskałem tyle wiedzy, ile się tylko dało.
Z uporem maniaka szukałem wszędzie, łączyłem szczątkowe informacje w całość, a jeśli zachodziła potrzeba, jeden akapit czytałem po sto razy.
Wymyśliłem zabawę – autorski sposób nauki – która miała mi pomóc w ćwiczeniach: na małych karteczkach zapisywałem nazwy nut trzech kompletnych gam, mieszałem je, następnie losowałem kartki i odpowiednie nuty nanosiłem na starannie sporządzoną pięciolinię. Bawiłem się w to niczym w grę, jednego razu biorąc na tapetę gamę G-dur, kiedy indziej gamę F-dur. Pozwalało mi to ćwiczyć się w szybkości, co już wkrótce doprowadziło do osiągnięcia upragnionego efektu, a ja zacząłem czuć się pewnie.
Niektóre teksty napisane w nieprzystępny sposób nie docierały do mnie zupełnie i wyciągałem z nich tylko pojedyncze informacje. Najwyraźniej inne źródła wiedzy bardziej mi odpowiadały. Pomocne były na przykład niektóre zdania, które napotykałem podczas lektury biografii: „Przy okazji egzaminu wstępnego César Franck dokonał wspaniałego wyczynu: nie tylko odegrał wymagany utwór, ale też podczas gry podniósł tonację o jedną tercję…”. Zabrałem się więc do działania, którego celem było odkrycie, na czym ten wyczyn polegał. Podczas moich prac poszukiwawczych uczyłem się dzięki książkom wielu nowych pojęć, choć może niekoniecznie w kolejności sugerowanej przez niektóre metody nauczania.
Przychodzi mi do głowy jeszcze jeden przykład: gdy w jakiejś książce przeczytałem, że to Bach odkrył, jak dobrze stroić instrumenty, nie przyjąłem tego jako zwykłego faktu, który należy zapamiętać. Był to dla mnie punkt wyjścia do poznania nowego obszaru wiedzy: znaczenia, zasad działania i granic strojenia instrumentów. W trakcie zgłębiania tej dziedziny odczuwałem ogromny szacunek do Bacha – autentyczny i szczery, a nie wynikający z suchych faktów podanych w podręczniku do historii muzyki. Kawałek po kawałku wszystkie elementy zaczęły układać się w całość i nawet jeśli w niektórych miejscach brakowało jeszcze pojedynczych klocków lub całych fragmentów, efekt końcowy był spójny i jasny. Ja natomiast zyskałem lepszy pogląd na sprawę.
Moja wiedza z teorii muzyki była wciąż niewielka, ale za to żywa, coraz bardziej klarowna i wyrastała z mojego wysiłku. Była efektem spotkań, kaprysów i zaraźliwej pasji innych muzyków, ale przede wszystkim sposobu, w jaki z niej korzystałem.
Z czasem moje wiadomości stały się uporządkowane i wiele z nich, zwłaszcza tych z książek, drzemie gdzieś spokojnie we mnie, prawdopodobnie w nieustannej gotowości, bym z nich skorzystał, gdy tylko zajdzie taka potrzeba.
Podstawowe umiejętności
Czytanie, pisanie i liczenie to bez wątpienia umiejętności niezbędne w kulturze zachodniej. Nauczenie się rzeczy, o których piszę w tej książce, nie byłoby oczywiście możliwe, gdybym nie potrafił czytać.
Właśnie te umiejętności można nabyć w zupełnie naturalny sposób, ponieważ są wszechobecne. Nauczenie się ich nie wymaga specjalnej ingerencji osób trzecich. Wszyscy uczyliśmy się swoich języków ojczystych w typowy dla nas sposób i we własnym rytmie, tak samo jak chodzenia czy charakterystycznej dla naszej kultury mimiki i gestykulacji: bez specjalnej metodyki czy instruowania, w wyniku najzwyklejszego procesu obserwacji, uważnego słuchania, naśladowania otaczającego nas świata w trakcie zabawy.
Gdyby człowiek znalazł się wśród mówiącego nieznanym językiem plemienia, już po kilku miesiącach mógłby zrozumieć jego język i go używać – nawet bez pisma, szkoły czy lekcji wprowadzającej.
Nikogo nie dziwi, że w indywidualny, niezauważalny sposób uczymy się języków ojczystych, na łonie rodziny, zgodnie z własnym rytmem. Dlaczego zatem za zadziwiający uważa się fakt, że dokładnie w ten sam sposób nauczyłem się czytać i pisać?
Wielu rodziców mówi, że ich dzieci umiały czytać jeszcze zanim poszły do szkoły, choć sami ich tego nie nauczyli. W zdumiewający sposób z tego stwierdzenia – skądinąd potwierdzającego, że nie jestem odosobnionym przypadkiem – nie wyprowadza się wniosku, że wcześniej czy później nastąpi rozwój wszystkich pozostałych obszarów, jeśli tylko pozwoli się dziecku w wolności stworzyć sieć powiązań, powstającą w wyniku spotkań i dokonywanych odkryć.
Dlaczego ulegamy złudzeniu, że umiejętność samodzielnej nauki ogranicza się tylko do chodzenia, mówienia i czytania?
Jajka i kieliszki na jajka
Gdy miałem około trzech lat, po przejrzeniu gęsto zapisanej strony głośno krzyczałem: „O, tu są jajka i kieliszki na jajka!”. Mama i tata podeszli do mnie z zaciekawieniem, a ja wskazałem palcem na kombinację liter „C” i „O”.
„C” i „O” to zatem pierwsze znaki literowe, które poznałem. Prawdopodobnie jestem jedynym człowiekiem, który w ten sposób zaczął czytać, dlatego próbę narzucenia wszystkim dzieciom na świecie metody polegającej na rozpoczęciu nauki od liter „C” i „O” z pewnością uznano by za absurdalną. O co zatem chodzi w metodach rozpoczynających się od liter „A” i „B”?
Opisując sposób, w jaki opanowałem podstawowe umiejętności, chcę podkreślić, że jest tyle sposobów uczenia się, ile osób na świecie. Bez względu na to, jak naturalny był dla mnie ten proces, nie można go w żadnym wypadku przenieść na innych. Tak samo zresztą jak nie jest to możliwe w przypadku żadnej innej metody.
Krótko potem stwierdziłem, że istnieją jajka bez kieliszków i kieliszki bez jajek. Następnie odkryłem jajka z ogonkiem (Q) i ogonki bez jajek (I). Chciałem wiedzieć, o co w tym chodzi i bez zwłoki otrzymałem stosowne wyjaśnienie. Gdy już pojąłem funkcję znaków, interesowało mnie, jak każdy z nich się nazywa i jaka głoska mu odpowiada.
Moja pierwsza zabawa polegała na tym, żeby znaleźć konkretne litery. Dostrzegłem wówczas, że istnieje coś takiego, jak grupy liter, a rodzice wyjaśnili mi w prosty sposób, na czym to polega.
Dzięki temu w wieku trzech lat udawało mi się rozszyfrowywać całe wyrazy. W pewnym momencie było to nawet jednym z moich ulubionych zajęć. Wszędzie widziałem słowa i starałem się je rozkodować tak, jak na przykład słowo „książka”: „lll… llliii… llliiivvv… llliiivvvrrr… llliiivvvrrreee… livre!”.
Tata i mama krótko potwierdzali, czy dobrze odczytałem tekst. Nikt nie komentował moich sukcesów, nie klaskał w dłonie i nie krzyczał z zachwytu „brawo!”. Nikt też nie próbował mi narzucić innego rytmu, słowa lub podejścia.
Nie podnoszono larum, gdy zdawało się, że moja umiejętność czytania na wiele lat utknęła w martwym punkcie: pięć lat, sześć, osiem… Inni wyrywaliby już sobie włosy z głowy i pytaliby: „Czy André kiedykolwiek nauczy się czytać?”. Robiliby z tego problem, uznaliby mnie za przypadek patologiczny, temat stałby się obsesją całej rodziny. Zamiast tego rodzice byli pełni ufności. Żeby pozbyć się cienia wątpliwości, wystarczyło jedno spojrzenie na moją barwną codzienność i zwrócenie uwagi na to, że w ramach moich zainteresowań niestrudzenie chłonąłem każdy rodzaj wiedzy.
Rodzice nie chcieli też ryzykować przerwania niewidzialnego dla oka procesu tylko dlatego, że nie byli pewni skutków. I mieli w tym zupełną rację!
W wieku około ośmiu lat – mam wrażenie, jakby to było wczoraj – otworzyłem małą książeczkę Beatrix Potter Króliczki Flopci i bez trudu przeczytałem ją płynnie na głos. Mama czytała mi tę historię tysiące razy, nie wypływałem więc na nieznane wody. Mimo to sam byłem zdumiony łatwością, z jaką „czułem” słowa, gdy na nie patrzyłem. Nie musiałem ich już rozszyfrowywać, widziałem bowiem ich brzmienie.
Sięgnąłem po kolejną książkę Beatrix Potter pod tytułem Kaczka Tekla Kałużyńska. Tej naprawdę nie znałem na pamięć, ale znowu okazało się, że całą historię potrafię przeczytać zupełnie płynnie. Umiejętność ta przez cały czas dojrzewała w moim wnętrzu, w sposób ukryty. Nowa zdolność napawała mnie ekscytacją, a ja wystawiałem ją na próbę, sięgając po kolejne, dowolnie wybrane książki.