Fragment wstępu:
Gorąco wierzę, że wszyscy rodzimy się z ogromnym pokładem naturalnych zdolności i że tracimy kontakt z wieloma z nich, w miarę jak spędzamy coraz więcej czasu w świecie. Jak na ironię, jedną z głównych przyczyn jest edukacja. Rezultat jest taki, że wielu ludzi nigdy nie łączy się ze swoimi prawdziwymi talentami i nie dowiaduje się, co tak naprawdę mogliby osiągnąć. (…)
Napisałem “Uchwycić Żywioł”, żeby nakreślić bogaty obraz ludzkich zdolności, kreatywności i korzyści, jakie płyną dla nas wszystkich z połączenia się we właściwy sposób z naszymi indywidualnymi talentami i pasjami. Ta książka mówi o rzeczach, które są fundamentalne dla naszego życia i dla życia naszych dzieci, uczniów i ludzi, z którymi pracujemy. (…)
Ta książka jest hymnem na cześć zapierającego dech w piersiach bogactwa ludzkiego talentu i pasji. Aby zrobić najlepszy użytek z siebie samych i z siebie nawzajem, musimy pilnie przyjąć bogatszą koncepcję ludzkich zdolności. Musimy uchwycić Żywioł.
Trzy historie:
Gillian Lynne, Matt Groening i Paul Samuelson to trójka bardzo różnych ludzi, z trzema bardzo różnymi historiami. To, co ich łączy to jedno, niezaprzeczalnie potężne przesłanie: każde z nich dotarło do wysokich poziomów osiągnięć i osobistej satysfakcji dzięki odkryciu tego, co naturalnie robią dobrze i co rozpala ich pasje. Takie historie nazywam „historiami olśnienia”, bo zawierają zwykle pewien rodzaj objawienia, coś w rodzaju dzielenia świata na przed i po.
Gillian Lynne
Gillian miała dopiero osiem lat, ale jej przyszłość już była niepewna. W szkole uczyła się beznadziejnie, a przynajmniej tak uważali jej nauczyciele. Zadania oddawała z opóźnieniem, miała paskudny charakter pisma i słabo wypadała na sprawdzianach. Żeby tego było mało, wprowadzała zamęt w całej klasie, w jednej chwili wiercąc się głośno, w następnej gapiąc się przez okno, zmuszając nauczyciela, żeby przerwał zajęcia, by przywrócić jej uwagę, a w kolejnej robiąc coś, żeby przeszkodzić innym dzieciom dookoła niej. Gillian nie była tym wszystkim zbytnio zaniepokojona – przywykła do bycia poprawianą przez osoby mające autorytet i naprawdę nie uważała się za trudne dziecko – ale szkoła niepokoiła się bardzo. Wszystko to osiągnęło punkt krytyczny, kiedy szkoła napisała list do jej rodziców.
Nauczyciele uważali, że Gillian cierpi na jakiegoś rodzaju trudności w uczeniu się i że mogłoby być dla niej właściwsze, gdyby uczyła się w szkole dla dzieci ze specjalnymi potrzebami. Działo się to w latach trzydziestych. Myślę, że dziś powiedzieliby, że ma zespół nadpobudliwości psychoruchowej i przepisaliby jej Ritalin albo coś podobnego. Ale w tamtym czasie epidemia ADHD nie była jeszcze wynaleziona. Nie było takiej opcji. Ludzie nie wiedzieli, że można mieć coś takiego i musieli sobie radzić bez tego.
Rodzice Gillian przyjęli list ze szkoły z wielką troską i ruszyli do działania. Mama Gillian ubrała córkę w najładniejszą sukienkę i buty, zawiązała jej włosy w kucyk i zabrała do psychologa na badanie obawiając się najgorszego. Gillian powiedziała mi, że pamięta, jak zaproszono ją do dużego, obitego dębową boazerią pokoju z książkami w skórzanych oprawach na półkach. W pokoju, obok biurka, stał budzący szacunek mężczyzna w tweedowej marynarce. Zabrał Gillian na drugi koniec pokoju i posadził na ogromnej, skórzanej kanapie. Stopy Gillian nie dosięgały do podłogi, a sceneria wzbudziła jej niepokój. Obawiając się o wrażenie, jakie może wywrzeć, usiadła na swoich dłoniach, żeby się nie wiercić.
Psycholog wrócił do biurka i przez następne dwadzieścia minut wypytywał mamę Gillian o trudności, jakie dziewczynka miała w szkole i o problemy, jakie zdaniem szkoły sprawiała. Nie zadawał Gillian bezpośrednio żadnych pytań, ale przez cały czas uważnie ją obserwował. To wprawiło Gillian w wielki niepokój i zakłopotanie. Nawet w tak młodym wieku rozumiała, że ten człowiek odegra istotną rolę w jej życiu. Wiedziała, co to znaczy chodzić do „szkoły specjalnej” i nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Naprawdę nie czuła, żeby miała jakiekolwiek poważne problemy, ale wszyscy inni zdawali się uważać, że tak było. Sądząc po sposobie, w jaki jej mama udzielała odpowiedzi możliwe było, że nawet ona tak myślała. „Może mają rację” pomyślała Gillian.
W końcu mama Gillian i psycholog przestali rozmawiać. Mężczyzna wstał zza biurka, podszedł do sofy i usiadł obok małej dziewczynki. „Gillian, byłaś bardzo cierpliwa i dziękuję ci za to – powiedział. – Ale obawiam się, że będziesz musiała zachować cierpliwość jeszcze przez jakiś czas. Muszę teraz porozmawiać z twoją mamą na osobności. Wyjdziemy z pokoju na kilka minut. Nie martw się, to nie potrwa długo”. Gillian przytaknęła z niepokojem, a dwójka dorosłych zostawiła ją samą w pokoju. Jednak, wychodząc z pokoju, psycholog włączył radio, które stało na jego biurku.
Kiedy tylko wyszli na korytarz, psycholog powiedział do mamy Gillian: „Proszę tylko stać tu przez chwilę i patrzeć, co zrobi”. Było tam okno do pokoju, a oni stali po jednej jego stronie, gdzie Gillian nie mogła ich widzieć. Prawie natychmiast Gillian była na nogach, poruszając się wokół pokoju do muzyki. Dwójka dorosłych stała patrząc na nią w ciszy przez kilka minut, zdumiona gracją dziewczynki. Każdy dostrzegłby, że w ruchach Gillian było coś naturalnego, nawet wrodzonego. Podobnie jak każdy dostrzegłby z pewnością wyraz absolutnej rozkoszy na jej twarzy. W końcu psycholog zwrócił się do mamy Gillian i powiedział: „Pani Lynn, Gillian nie jest chora. Jest tancerką. Niech ją pani zabierze do szkoły tańca”.
Zapytałem Gillian, co stało się później. Powiedziała, że jej mama zrobiła dokładnie tak, jak zasugerował psycholog. „Nie potrafię wyrazić, jak wspaniałe było to przeżycie – powiedziała. – Weszłam do sali, która była pełna ludzi takich jak ja. Ludzi, którzy nie mogli usiedzieć. Ludzi, którzy musieli się ruszać, żeby myśleć”. Zaczęła chodzić do szkoły tańca co tydzień, a w domu ćwiczyła codziennie. W końcu poszła na przesłuchanie do Royal Bellet School w Londynie i została przyjęta. Później sama dołączyła do Royal Ballet Company, została solistką i występowała na całym świecie. Kiedy skończyła się ta część jej kariery, sama założyła zespół muzykalno-teatralny i stworzyła serię przedstawień, które odniosły największe sukcesy w Londynie i Nowym Jorku. W końcu poznała Andrew Lloyd Webbera i stworzyła z nim jedne z najsłynniejszych musicali w historii, jak Koty i Upiór w Operze.
Małą Gillian, dziewczynkę o wysoce zagrożonej przyszłości, świat poznał jako Gillian Lynne, jedną z najznakomitszych choreografów naszych czasów, kogoś, kto dał przyjemność milionom i zarobił miliony dolarów. Stało się to, ponieważ ktoś spojrzał jej głęboko w oczy – ktoś, kto widział wcześniej dzieci takie, jak ona i wiedział, jak czytać znaki. Ktoś inny przepisałby jej lekarstwa i kazał się uspokoić. Ale Gillian nie była trudnym dzieckiem. Nie musiała iść do szkoły specjalnej. Musiała po prostu być tym, kim naprawdę była.
Matt Groening
W przeciwieństwie do Gillian, Matt zawsze dobrze radził sobie w szkole, miał dobre oceny i zdawał wszystkie ważne testy. Był jednak ogromnie znudzony. Żeby się rozerwać, zaczął rysować na lekcjach. „Rysowałem bez przerwy – powiedział mi. – Stałem się tak dobry w rysowaniu, że potrafiłem rysować bez patrzenia, tak, że nauczyciele myśleli, że uważam”. Lekcja sztuki była dla niego okazją, żeby całkowicie oddać się swojej pasji. „Kolorowaliśmy w kolorowankach, a ja myślałem, że nie potrafię kolorować w liniach. O nie, nie mogę się tym przejmować!”.
Kiedy poszedł do szkoły średniej, wszystko to przeskoczyło na wyższy poziom. „Na lekcjach sztuki inne dzieci zwyczajnie sobie siedziały, nauczyciel był znudzony, a przybory po prostu leżały, nikt ich nie używał. Więc rysowałem tak dużo, jak tylko mogłem – trzydzieści rysunków na jednej lekcji. Patrzyłem potem na każdy rysunek, na to, jak wyglądał, i nadawałem mu tytuł. ‘Delfin w wodorostach’. Dobrze! Następny! Pamiętam, że rysowałem tony rysunków, aż w końcu zdali sobie sprawę, że zużywam tyle papieru, że trzeba mnie powstrzymać”.
„Był w tym dreszczyk robienia czegoś, co wcześniej nie istniało. W miarę, jak rosły moje możliwości techniczne, cieszyło mnie to, że mogłem powiedzieć: ‘O, to właściwie wygląda trochę tak, jak miało wyglądać’. Jednak potem zdałem sobie sprawę, że moje rysowanie już zbytnio się nie polepsza, więc zacząłem się koncentrować na historyjkach i żartach. To było bardziej zabawne”.
Matt Groening, znany na świecie jako twórca The Simpsons, odnalazł swoją prawdziwą inspirację w pracach innych artystów, których rysunkom brakowało technicznej perfekcji, ale którzy za to łączyli swój charakterystyczny styl z pomysłowym opowiadaniem historii. „Rozpaliło mnie patrzenie na ludzi, którzy nie potrafili rysować, a zarabiali tym na życie, jak James Thurber. Bardzo ważny był dla mnie też John Lennon. Jego książki, In His Own Write i A Spaniard in the Works, są pełne jego własnych, naprawdę kiepskich rysunków, ale także śmiesznych poematów prozą i zwariowanych historyjek. Przeszedłem przez etap, w którym próbowałem imitować Johna Lennona. Robert Crumb także miał na mnie duży wpływ”.
Jego nauczyciele i rodzice – nawet jego ojciec, który był rysownikiem kreskówek i filmowcem – starali się zachęcić go, żeby zrobił coś innego ze swoim życiem. Sugerowali, żeby poszedł na studia i znalazł pewniejszy zawód. W rzeczywistości do czasu, kiedy poszedł na studia (do nietradycyjnej szkoły bez ocen i obowiązkowych zajęć), spotkał tylko jedną nauczycielkę, która naprawdę go zainspirowała. „Moja nauczycielka w pierwszej klasie zachowywała rysunki, które rysowałem na lekcjach. Naprawdę je zachowała, na lata. Byłem wzruszony, bo wiesz, przez szkołę przechodzą setki dzieciaków. Nazywa się Elizabeth Hoover. Od jej imienia nazwałem jedną z postaci w The Simpsons”. (...)
wild_son (zweryfikowany) –
Ta książka naprawdę motywuje do przyjrzenia się sobie i swoim uzdolnieniom i pokazuje, dlaczego w dzisiejszych czasach, kiedy świat zmienia się szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, skupienie się na swoich naturalnych zdolnościach jest takie ważne. To jedna z tych książek, które pomogły mi obrać kierunek. Bardzo inspirująca.
K. Kowalska (zweryfikowany) –
Gdybym przeczytała ją w trakcie studiów, to prawdopodobnie nie skończyłabym ich. Nabrałabym odwagi, że nie ma sensu robić czegoś, co i tak nie sprawia mi żadnej przyjemności. Z jednej strony żałuję, że nie przeczytałam jej wcześniej, a z drugiej, cieszę się, że na nią trafiłam. Coś czuję, że Ken Robinson zostanie ze mną na dłużej. 😉