Dobre sześćdziesiąt lat temu uczucia nie odgrywały większej roli w wychowaniu. Zwykle były tłumione. Dziś wiemy, że hamuje to rozwój emocjonalny ludzi i może skutkować zaburzeniami. Różne badania naukowe wykazują, że wypieranie uczuć i ich odrzucanie powoduje u człowieka choroby.
W książce Jesteś okej taki, jaki jesteś Katharina Saalfrank przekonuje, że psychologia rozwojowa oraz badania mózgu już od dawna dostarczają nam wystarczającej wiedzy na temat dzieci i tego, czego potrzebują, aby dobrze rosnąć i się rozwijać. Dlatego mówi stanowczo o potrzebie fundamentalnej zmiany paradygmatu: dzieci nie potrzebują wychowania, ale relacji!
Fragment książki
“Jesteś okej taki, jaki jesteś”
Kathariny Saalfrank
Obserwuję jeszcze jedną rzecz. Otóż do świadomości naszego społeczeństwa nie dotarły zasadnicze ustalenia psychologii rozwojowej dotyczące przyczyn pewnych zachowań, będących nieodzowną częścią zdrowego ogólnego rozwoju dzieci. Między wiedzą z zakresu pedagogiki, empirycznymi badaniami niemowląt, psychologią rozwojową i współczesnymi badaniami mózgu a pedagogiką stosowaną w praktyce w rodzinach i instytucjach państwowych rozciąga się głęboki rów braku powiązań. Fakt ten doprowadził do ogromnego zastoju, jeśli chodzi o innowacyjność naszego społeczeństwa. Nauki, które zajmują się rozwojem istot ludzkich, wydają się żyć własnym życiem, zamiast współpracować z pedagogiką i podążać w tym samym co ona kierunku. Z tego powodu wiedza zdobyta w poszczególnych dyscyplinach nie znajduje praktycznego zastosowania.
Nic więc dziwnego, że zgodne z rozwojem zachowanie dzieci jest wielokrotnie błędnie oceniane. Przykład z mojej poradni:
Mamy problem z naszym czteroletnim synem Linusem. Od dwóch lat chodzi do przedszkola w naszym mieście. Wczoraj zagadnęła mnie wychowawczyni i powiedziała, że nasz syn powinien zostać wykluczony z grupy. Jest agresywny i nie panuje nad sobą. Podchodzi do innych dzieci i przeszkadza grupie oraz zakłóca przebieg wspólnych czynności. Wiemy, że Linus czasami dostaje ataków złości. Kilka miesięcy temu pokłócił się z najlepszym przyjacielem. Doszło między nimi do bójki, podczas której upadł i rozbił sobie nos, co go bardzo rozgniewało. Potem zadarł z jeszcze jednym chłopcem, pokłócili się i szamotali na podłodze. Matkom tych dwóch chłopców to się nie spodobało. Nic dziwnego, mnie też by się to nie spodobało. Inne matki z grupy robią teraz z tego problem. Nie zamierzam idealizować syna, ale to naprawdę miły i wesoły malec. Tak samo ocenia go wychowawczyni. Nie wiem, skąd się w nim bierze ta agresja. Jak sobie z nią poradzić? Wychowawczyni zasugerowała, że musimy stłumić w nim tę agresję, bo później będzie miał problemy w szkole. A do rozpoczęcia szkoły zostało niewiele czasu. Czy może nam pani poradzić, jak powinniśmy postępować? Jestem bezradna i bardzo się martwię. To mnie mocno dołuje.
Historia Linusa to typowy przykład tego, że nauczyciele nie rozpoznają zachowań charakterystycznych dla dzieci na pewnym etapie rozwoju i dlatego nie są w stanie konstruktywnie na nie zareagować. Postawa dorosłych wydaje się jednoznaczna: dziecko nie powinno wyrażać takich uczuć, a przynajmniej nie tutaj! Takie zachowanie jest niepożądane, a dziecko zostaje wykluczone z grupy.
Dobre sześćdziesiąt lat temu uczucia nie odgrywały większej roli w wychowaniu. Zwykle były tłumione. Dziś wiemy, że hamuje to rozwój emocjonalny ludzi i może skutkować zaburzeniami. Różne badania naukowe wykazują, że wypieranie uczuć i ich odrzucanie powoduje u człowieka choroby.
Pozwolić dzieciom, by czuły to, co czują
Linus wyróżnia się w grupie przedszkolaków, ale jego zachowanie bynajmniej nie jest nienormalne! Wręcz przeciwnie. Linus zdobywa ważne doświadczenia z silnymi emocjami. Kłóci się, złości i okazuje agresję. Wieloletnie badania nad rozwojem i doświadczenia praktyczne podczas sesji terapeutycznych pokazały, jak ważne są dla nas, ludzi, umiejętność rozpoznawania własnych uczuć i dostęp do nich. Nie chodzi tylko o pozytywne emocje, takie jak radość, zachwyt i zdolność odczuwania szczęścia. Chodzi o poznanie całej gamy różnorodnych uczuć. Potrzebujemy więc również doświadczeń z tak zwanymi negatywnymi emocjami: smutkiem, rozczarowaniem, bólem czy złością, która czasem eskaluje, prowadząc do agresywnych zachowań. Ważne jest, abyśmy się dowiedzieli, że możemy je nazywać i wyrażać.
Wiele osób byłoby gotowych w tym miejscu stwierdzić z wyrzutem, że ludzie nie mogą tak po prostu dawać upustu niefiltrowanej agresji. Termin „agresja” wywodzi się od łacińskiego słowa aggredior, oznaczającego „podchodzić, atakować”. Agresja jest ważna sama w sobie, skutkuje znaczącymi osiągnięciami, na przykład w sporcie. Jeśli przyjrzysz się w telewizji spowolnionym kadrom odtwarzającym sportowców podczas chociażby igrzysk olimpijskich, zobaczysz na ich twarzach wyraz agresji, która dodaje im energii i popycha ich do przodu.
Powszechnym błędem jest przekonanie, że agresywność nieuchronnie prowadzi do przemocy. Dlatego panuje pogląd, że dzieci powinny już na wczesnym etapie rozwoju nauczyć się rozwiązywać konflikty wyłącznie werbalnie. Jednak ten wymóg często stanowi wyzwanie ponad ich możliwości. Aby w taki właśnie sposób dziecko mogło rozwiązać konflikt, musiałoby bardzo wcześnie dokonać wyczynu intelektualnego, który często przysparza trudności nawet nam, dorosłym. Ale oczekujemy tego, gdyż zagnieździła się w nas absurdalna obawa, że agresywny czterolatek stanie się w przyszłości brutalnym nastolatkiem. Łączenie w ten sposób ogniw łańcucha przyczynowo-skutkowego opiera się na błędzie. Bo to nie agresywne zachowanie w dzieciństwie jest przyczyną późniejszej przemocy wśród nastolatków. Wręcz przeciwnie, liczne badania wykazały, że brutalni nastolatkowie często sami byli ofiarami. Niemal wszyscy doświadczyli przemocy psychicznej lub fizycznej w swoich rodzinach.
Nie ma tylko jednego określonego strachu czy jednej jasno zdefiniowanej agresji. Uczucia występują w różnym nasileniu i zabarwieniu. Nasz świat emocjonalny jest złożony, a każda emocja ma różne oblicza; to ważne, aby z upływem czasu poznawać wszystkie emocje, zdobywać doświadczenia w radzeniu sobie z nimi i ostatecznie je w sobie zintegrować. Proces ten trwa do szesnastego lub siedemnastego roku życia – a więc do okresu dojrzewania – i stanowi nieodłączną część normalnego emocjonalnego i duchowego rozwoju dzieci.
Dlatego Linus zdobywa właśnie ważne doświadczenia w swoim rozwoju emocjonalnym. Należałoby pozwolić, by dzieci konfrontowały się ze sobą również fizycznie, oraz wspierać je w radzeniu sobie z konfliktami w przyjazny sposób, a także towarzyszyć im w ich rozwoju. Ale zamiast tego dąży się do wyrugowania niepożądanego zachowania, a przeszkadzające dziecko ma opuścić grupę.
Normalność może być dość wyczerpująca
Linus nie jest odosobnionym przypadkiem. Często zachowania całkowicie zgodne z rozwojem nie są prawidłowo klasyfikowane. W związku z tym rodzice wpadają w spiralę niepewności, podobnie jak matka Linusa. Sugeruje się im, że ich dziecko zachowuje się w niewłaściwy sposób, odbiegający od normy. Rodzice się boją, zwłaszcza jeśli brakuje im doświadczenia. Zastanawiają się, jak mogliby wpłynąć na zachowanie swojego dziecka, aby znów było postrzegane jako „normalne”.
Niepewność nie jest złą rzeczą, to nieodzowny element rodzicielstwa. Takie odczucia sprawiają, że skupiamy się na swoich dzieciach, dopasowujemy do ich potrzeb, zachowując przy tym dynamikę i elastyczność. Jeśli jednak u dorosłego przeważa bezradność i poczucie, że zawiódł, to trudno się dziwić, że będzie on postępował zgodnie z niby-pomocnymi radami. My, dorośli, nie możemy sobie pozwolić, aby rodzicielstwo wymknęło się nam spod kontroli! Zawsze musimy wiedzieć, jak należy postępować w danej sytuacji! W efekcie szybko wracamy do starego schematu, a kara staje się ponownie skutecznym sposobem radzenia sobie z dziećmi. Dziecko jest karane za swoje postępki i niepożądane zachowania.
A kiedy rodzice już całkiem nie mogą sobie poradzić z potomstwem, korzystają – i to zupełnie zrozumiałe – z pomocy poradni psychologiczno-pedagogicznych i psychiatrycznych, oddając pole manewru domniemanym ekspertom. W ciągu ostatnich kilku lat owi psychiatrzy, psycholodzy i pediatrzy mieli wiele pracy.
Czy to nie dziwne, że według badań Instytutu Roberta Kocha co piąte dziecko w Niemczech ma obecnie problemy behawioralne, a liczba zdiagnozowanych przypadków ADHD w latach 1989–2001 wzrosła o 400 procent? Nawet w dyskusjach toczonych przez lekarzy niejednokrotnie pada przypuszczenie, że to „sfingowana” przypadłość. Zastanawia jeszcze jedna kwestia: czy nie jest tak, że na diagnozowaniu ADHD, zaburzenia leczonego prawie wyłącznie farmakologicznie, rzadko terapią, korzysta głównie przemysł farmaceutyczny?
Długo można by wyliczać tego rodzaju wątpliwości. Czy nie zastanawia nas, że lekarz często stawia diagnozę według własnego uznania, na podstawie kilku często dość niejasnych objawów, które rodzice podają jako wynik własnej obserwacji lub które zgłosiła im szkoła? Dlaczego nie zwraca naszej uwagi fakt, że ADHD jest szczególnie częste u dzieci, które bardzo wcześnie zostały objęte obowiązkiem szkolnym? „Deficyty uwagi” powinny być stwierdzone raczej u nas, dorosłych. Gdybyśmy przyjrzeli się baczniej, dostrzeglibyśmy interesujące kwestie. Na przykład: czy wczesne posyłanie do szkoły ma jakikolwiek sens w psychologii rozwojowej i czy przez to sami nie obciążamy zanadto swoich pociech? Wydaje się jednak, że nie jesteśmy jeszcze gotowi zakwestionować sposobu traktowania najsłabszych członków naszego społeczeństwa.
Zatem krytykujemy i karcimy nasze dzieci oraz poddajemy je terapii, aby przystosować je do swojego (dorosłego) życia i społeczeństwa. Nie bierzemy pod uwagę tego, że ich zachowanie, niezgodne z naszymi wyobrażeniami, to wynik wpływu środowiska, które sami stworzyliśmy, lub naszego własnego zachowania wobec nich. Dlatego w leczeniu zaburzeń zachowania i deficytu uwagi u dzieci postęp jest tylko pozorny – gdyż przede wszystkim my sami generujemy te zaburzenia.
Najbardziej ekstremalna forma wychowania to patologizacja zachowania dzieci. Ale co to w ogóle jest wychowanie i komu naprawdę służy?
Rodzina i wychowanie
W ciągu ostatnich kilku dekad zmieniły się ogromnie formy rodziny, a tym samym życie rodzinne. Stało się to z wielu różnych powodów. Obecnie ludzie łączą się w pary, żeby po prostu być razem, ze względów emocjonalnych. Jakość relacji to kwestia najistotniejsza. Jeśli związek przestaje satysfakcjonować, relacje się rozpadają (a tym samym również rodziny). Sześćdziesiąt lat temu było inaczej. Czy teraz jest lepiej? Pozostaje to kwestią otwartą. W dzisiejszych czasach funkcjonują również nowe formy związków partnerskich, rodziny patchworkowe. Mamy więc do czynienia z różnorodną siecią relacji i więzi rodzinnych. Zmieniły się także role w związku. Aktywność zawodowa kobiet to w obecnych czasach zjawisko absolutnie normalne, a w wielu przypadkach od niej zależy egzystencja rodziny. Mężczyzna nie jest już jedynym żywicielem. W związkach zmieniło się ponadto podejście do dzieci i poziom poświęcania im uwagi.
Rodzice ukształtowani zostali poprzez określony system wychowania, a ich doświadczenia często nie były zbyt dobre. Dziś są w większości zgodni, że nie chcą powielać tego, czego sami doświadczyli, że chcą postępować inaczej. Pragną zaoszczędzić swoim dzieciom przykrości i urazów psychicznych, które sami wycierpieli. Dzieci potrzebują miłości, zrozumienia i ciepła. Ale potrzebują też, o czym mówi się powszechnie, jasnych zasad i granic. Rodzice oscylują między tymi biegunami. A im więcej trudności napotykają w codziennym życiu rodzinnym, tym bardziej ich kusi, by uciec się do metod autorytarnych, które są skuteczne, ale na krótką metę. Dzieci powinny i muszą być aktywne, a rodzice mają ograniczone siły. Dlatego w codziennym wychowywaniu dobre chęci szybko zostają wyparte przez stare nawyki.
Ale w dzisiejszych czasach nie możemy już usprawiedliwiać się brakiem wiedzy! Wiemy obecnie dużo więcej o rozwoju dziecka niż dawniej. W ostatnich dziesięcioleciach pedagogika i psychologia doszły do kluczowych wniosków, lecz te były wielokrotnie lekceważone. Nie można także zapominać o obiektywnych odkryciach naukowych. Od wielu lat prowadzone są prace badawcze w zakresie biologii i neurologii. Badania mózgu mogą potwierdzić wiele ustaleń, których dotychczas dokonano. Możemy więc z wszelką pewnością stwierdzić, że mnóstwo metod wychowawczych nie przynosiło dzieciom niczego dobrego, a wręcz przeciwnie.
Kiedy mówię o nowym podejściu i zmianie postawy wobec dzieci, nie zamierzam piętnować wcześniejszych pokoleń, twierdząc, że robiły wszystko „źle”. Zależy mi na tym, abyśmy stworzyli z dziećmi zupełnie nową relację, wykorzystując przy tym dzisiejszą wiedzę naukową o ich rozwoju.
Katharina Saalfrank przekonuje, że psychologia rozwojowa oraz badania mózgu już od dawna dostarczają nam wystarczającej wiedzy na temat dzieci i tego, czego potrzebują, aby dobrze rosnąć i się rozwijać. Dlatego mówi stanowczo o potrzebie fundamentalnej zmiany paradygmatu: dzieci nie potrzebują wychowania, ale relacji!