Wychowanie, Zabawa

André Stern – Rytmy i rytuały dzieci

(…) kiedy pozwalamy na wzajemne zaufanie, zauważamy, że pojawia się nie rutyna, ale cały zbiór rytmów i rytuałów, stanowiący – oprócz absolutnej podstawy, jaką jest bezwarunkowe „kocham cię, bo jesteś tym, kim jesteś” – bezpieczny port macierzysty. Ten port jest strefą spokoju, która ku swemu utrapieniu przedstawiana jest jako nieszczęsna strefa „komfortu”.

Zapraszamy do przeczytania fragmentu książki Rytmy i rytuały dzieci André Sterna.

Fragment książki “Rytmy i rytuały dzieci” André Sterna

Uwertura

Nie chcę w tej książce opisywać wszystkiego, co w naszym porządku świata zaburza naturalne rytmy i rytuały człowieka, a szczególnie spontaniczne rytmy i rytuały dziecka. Tę niezbędną klasyfikację pozostawiam innym, mającym lepsze narzędzia do opisania zakresu i konsekwencji zjawiska; osobiście wolę pójść drogą odwrotną i podzielić się prostymi historiami o zaufaniu. Historiami prawdziwymi, które ilustrują i uwypuklają to, co pojawia się w naturalny sposób, kiedy przestajemy więzić naturę dzieci w ciasnej łupince naszych oczekiwań i utartych przekonań – kiedy po prostu przestajemy chcieć je edukować, a zaczynamy żyć zaufaniem do nich; tym samym zaufaniem, którego wszyscy chcielibyśmy doświadczyć od innych.

Na początek opiszę jednak cztery podstawowe kierunki przeczące naszym naturalnym rytmom i rytuałom.

1. To, co pojawia się w naszej indywidualnej historii bardzo wcześnie, jeszcze na etapie życia płodowego – pierwsze kamienie, o które potykamy się na drodze do zaufania, to lęk przed „krzywymi”. Każdy rodzic błaga swój malutki płód, by dzielnie rósł – tak, by przy kolejnym USG jego krzywa wzrostu znalazła się przynajmniej w świętym złotym środku, czyli około pięćdziesiątego centyla. To trwa nadal po urodzeniu, za sprawą zadekretowanych norm, z całym inwentarzem związanych z tym obaw: czy dziecko w wieku tylu a tylu tygodni nie powinno już przypadkiem trzymać samo główki, czy nie jest opóźnione w nauce mowy, czy zna wystarczająco dużo słów, czy nie za szybko zaczyna chodzić? Te obawy niszczą zaufanie do rytmów i rytuałów właściwych dzieciom. Zamiast pomyśleć, że dziecko „idzie w swoim rytmie”, zamiast podchodzić do każdego dziecka ze szczerą ciekawością starając się odkryć, jaka będzie jego własna miara pośród nieskończonej różnorodności indywidualnych temp poszczególnych istot, większość rodziców zgłębia fachową literaturę, niezliczone poradniki i sążniste instrukcje pełne cyfr – choćby wertując je pobieżnie w supermarkecie, by znaleźć informacje na temat nurtujących ich kwestii – i krąży po forach internetowych w poszukiwaniu wskazówek, pozwalających uspokoić obawy dotyczące „inności” ich dzieci. A przecież ta „inność” powinna ich cieszyć, bo jest znakiem szczególnym osobowości; tymczasem postrzega się ją jako problematyczną.

Zauważmy, że te metody mające uporządkować rytmy i rytuały dziecka (jak choćby powszechnie chwalona obsesja ustalania rytmu jego snu) nie tylko niszczą jego osobowość – one zaburzają naturalny bieg rozwoju, odbijając dziecko od sztancy oczekiwań dorosłego.

2. To, co sprzeciwia się osobistym rytmom każdego człowieka, a czego jednym z najbardziej uniwersalnych symboli jest konieczność wczesnego wstawania do szkoły – jeżeli nie chce się aż po kres swoich dni uchodzić za lenia – wbrew osobistej skłonności do wstawania późno i kładzenia się późno.

Wizja dzieciństwa, jaką mają dorośli, ustala pewien wzorcowy rytm, arbitralny, ale skuteczny, i tą miarą mierzymy dziecko, nim ostatecznie je zaszufladkujemy, nie zwracając uwagi na jego prawdziwą historię.

Ten jest „szybki”, a tamten „trochę powolny”. Koniec tematu.

Albo: ten jest „wyraźnie uzdolniony manualnie”, a tamten to „raczej „intelektualista”. Jeden ma „głowę w chmurach”, inny jest „nieśmiały”.

Słysząc to ciągle, sami zaczynamy w końcu wierzyć, że to naprawdę leży w naszej naturze.

W cenie jest szybkie tempo: cieszymy się, jesteśmy szczęśliwi, wręcz dumni, kiedy nasze dziecko rośnie szybciej, niż przewiduje średnia, kiedy nauczy się chodzić wcześniej od innych, kiedy nauczy się czytać i pisać, zanim osiągnie przewidziany wiek… niepokoimy się natomiast, gdy dostrzegamy coś, co traktujemy jako „opóźnienie”. Podobnie większą wartość przypisujemy pewnym dziedzinom, w których te postępy się dokonują – a nie zauważamy innych, które wydają nam się mniej istotne. Niepokoimy się, że dziecko jeszcze nie mówi, a nie dostrzegamy jego doskonałego zmysłu orientacji. Martwimy się, że nie okazuje żadnego zainteresowania lekturą, a nie widzimy, że to urodzony tancerz. W dziecięcej rzeczywistości nie ma dziedzin ważniejszych i mniej ważnych.

3. To, co zaburza wielkie ludzkie rytmy, jak na przykład próba wpajania matematyki jeszcze niegotowemu na nią umysłowi. Polski neurobiolog Marek Kaczmarzyk1 jasno ukazuje fakt, że – z nielicznymi wyjątkami – nasz mózg matematyczny zaczyna funkcjonować dopiero około dziesiątego roku życia i że przymusowe spotkanie p r z e d  o s i ą g n i ę c i e m  t e g o  w i e k u nie może prowadzić do niczego poza traumą, wynikającą z nieuniknionego poczucia braku zdolności, własnej niewiedzy, przekonania: „To nie dla mnie”, którego doświadczył każdy, kto zajął się jakąś dziedziną, nim dostał do ręki narzędzia pozwalające na jej zrozumienie. A tak dzieje się w przypadku ogromnej większości dzieci – czyli większości nas samych – ponieważ nauka matematyki zostaje nam narzucona (w wyniku dobrej i niestety zgubnej chęci wyposażenia nas jak najszybciej w narzędzie niezbędne w przyszłości) na długo przed skończeniem dziesięciu lat. Nieliczne dzieci, u których mózg matematyczny zaczyna funkcjonować wcześniej, stanowią grupę uprzywilejowaną, margines, określamy je jako „uzdolnione matematycznie”. To interpretacja tyleż błędna w stosunku do nich, ile niesprawiedliwa w stosunku do innych, którzy mogliby być nie mniej „uzdolnieni matematycznie”… tylko nie w tej samej chwili.

4. To, co neguje rytmy natury, jak jedzenie truskawek w zimie albo pełne światło w środku nocy.

Jeśli chodzi o rytuały, to one z kolei krępowane są przez dwie podstawowe zasady, mianowicie wmawia się nam, w większym bądź mniejszym stopniu, że trzeba koniecznie u n i k a ć  r u t y n y i wyjść – albo wypchnąć edukowane przez nas dziecko – ze  s t r e f y   k o m f o r t u.

Traktujemy dziecko jako istotę ze swej natury leniwą, która nigdy by się nie ruszyła, gdybyśmy jej nie popchnęli – dlatego wymyślamy rozmaite metody, mające skłonić małego osiołka do pójścia do przodu, choć w gruncie rzeczy żadna z nich nie wychodzi poza kij i marchewkę. A tymczasem jeśli dziecko samo postanowi ruszyć z miejsca, powodowane entuzjazmem, ciekawością lub potrzebą – tymi trzema impulsami, których wspólny mianownik stanowi to, że nikt mu ich nie narzuca – nic nie jest w stanie go zatrzymać.

Okazuje się, że pojęcie jałowej rutyny pojawia się dopiero w chwili, kiedy przestajemy dostrzegać sens tego, co robimy. Kiedy na przykład oczekuje się od nas, że nauczymy się na pamięć tabliczki mnożenia albo odmian, które na tym etapie życia nie mają żadnego sensu ani wartości. To nie tylko prowadzi do poczucia realizowania oderwanego od życia schematu, który staje się stałym elementem naszego krajobrazu (bo inni tak robili, robią i będą robić), ale także zastępuje nasz pierwszy impuls zdobywania wiedzy nieprzyjemnym doświadczeniem, którego w przyszłości wolelibyśmy uniknąć. Na tym polu bitwy giną nasze pragnienie i nasza radość uczenia się – i jest to zbrodnia przeciwko ludzkości.

A zatem bierność i rutyna, których tak staramy się oduczyć nasze dzieci, są w rzeczywistości pochodną naszych działań i metod edukacyjnych!

Kiedy jednak nie popełniamy tych błędów, kiedy pozwalamy na wzajemne zaufanie, zauważamy, że pojawia się nie rutyna, ale cały zbiór rytmów i rytuałów, stanowiący – oprócz absolutnej podstawy, jaką jest bezwarunkowe „kocham cię, bo jesteś tym, kim jesteś” – bezpieczny port macierzysty. Ten port jest strefą spokoju, która ku swemu utrapieniu przedstawiana jest jako nieszczęsna strefa „komfortu”.

Dziecko wielokrotnie opuszcza port macierzysty (nie odczuwając jednak tego słynnego dyskomfortu, który wydaje się warunkiem naszej wiarygodności w oczach świata), z wytrwałością, która winna budzić nasz podziw. Wyprawianie się w szeroki świat, na spotkanie nowego, jest fundamentalną skłonnością dziecka – człowieka. Ale można to robić tylko wtedy, gdy ma się macierzysty port.

Aby zdać sobie sprawę z jednej strony z tego, jakie poczucie bezpieczeństwa dają rytuały, a z drugiej – czego doświadcza dziecko, kiedy zaburza mu się jego rytuały (wymagamy od niego, by szanowało zasady społeczne, a łamiemy jego własne, dając mu w ten sposób przykład, który będzie naśladować), spróbujcie sobie wyobrazić, co czulibyście, gdyby dziś rano postanowiono, że porządek dni tygodnia będzie od tej pory następujący: wtorek, piątek, niedziela, środa, sobota, poniedziałek.

Po tym pobieżnym przeglądzie zostawmy za sobą rozważania o wszystkim, co zaburza, niszczy, rozbija i zastępuje – nie tylko nasze rytmy i rytuały, ale również naszą ze swej istoty twórczą naturę – i wspólnie zanurzmy się w świat dzieciństwa.

Chciałbym jednak – na początku tej wspólnej wyprawy – poprosić was, byście zmienili perspektywę, żebyście popatrzyli na dzieciństwo w inny sposób. W tym celu przyda się nam drobna pomoc nauki. Ta ostatnia znacznie ewoluowała w ciągu minionego dziesięciolecia; w wielu dziedzinach nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w kwestii patrzenia na świat. Na przykład w spojrzeniu na przyrodę, przez wieki przedstawianą jako niebezpieczna dzicz, w której logika nakazywała widzieć – i wszystkie odkrycia naukowe zdawały się to potwierdzać – działanie prawa dżungli: rywalizacji, konkurencji i przetrwania najsilniejszych. Ale w ciągu kilku ostatnich lat naukowcy doszli do wniosku, że prawda jest inna. Drzewa nie walczą z sobą, tylko wspierają się wzajemnie. Nie duszą najmniejszych przez pozbawianie ich dostępu do słońca, tylko odżywiają je poprzez swoje korzenie, podobnie jak czynią to wtedy, gdy stare drzewo traci zdolność fotosyntezy – ta dysfunkcja byłaby zabójcza bez wsparcia „u korzeni” ze strony sąsiadów, bez solidarnej transfuzji czy też odwiecznej dializy. A kiedy jakiemuś osobnikowi zagraża żarłoczny owad, pobliskie drzewa wydają zapach wabiący ptaki będące naturalnymi wrogami szkodnika; w ten sposób ptak znajduje pożywienie, a drzewa ratują swojego współplemieńca. Nie zapominajmy też o tym, że przeżycie każdego z tych olbrzymów warunkowane jest wymianą, jaką prowadzi z mikroorganizmami w glebie, dostarczającymi mu potrzebnych pierwiastków – jak choćby magnezu – w zamian za cukier, który ono dla nich produkuje. Drzewo daje schronienie pszczołom, które pełnią funkcję udomowionych zapylaczy; karmi swoimi owocami ptaki, licząc na to, że pomogą mu w rozsiewaniu nasion.

Z tych odkryć – i z wielu innych – rodzi się radykalnie nowe spojrzenie na świat: na prawo dżungli składają się symbioza, synergia i solidarność. Co za ulga! Wreszcie możemy uwolnić się od konieczności postrzegania siebie jako drapieżników, od traktowania naszego świata jako pola walki, a innych ludzi jako potencjalnych rywali! Nieprzypadkowo nosimy w sobie ukrytą tęsknotę za bardziej symbiotycznym, bardziej synergicznym, bardziej solidarnym światem.

Nasza wiedza na temat dzieciństwa przeszła podobną ewolucję, i to w tym samym czasie (w ciągu ostatnich dziesięciu lat). W poprzednich stuleciach dzieciństwo postrzegane było jako pierwotne stadium, „punkt zerowy” rozwoju człowieka. I byliśmy przekonani, że trzeba dziecku pomóc się wznieść, wspiąć na kolejne stopnie prowadzące na szczyt ludzkiego rozwoju – do wieku dorosłego. A oto nauka i w tej dziedzinie rzuca zupełnie nowe, inne światło. Wychodzimy od prostego stwierdzenia: potencjał konieczny do naszego przeżycia zmienia się całkowicie, zależnie od środowiska i czasów, w jakich żyjemy, podczas gdy nasz program genetyczny jest taki sam od tysiącleci, niezależnie od tego, czy mielibyśmy się urodzić dwadzieścia tysięcy lat temu w epoce lodowcowej, czy za dwieście lat w sercu suchej pustyni. Nasze programy genetyczne nie mogły wiedzieć, k i e d y  i  g d z i e przyjdziemy na świat – więc postanowiły po prostu wyposażyć nas we w s z e l k i e możliwości, tak by mieć pewność, że wśród obfitości znajdzie się kilka tych, które będą nam konieczne do przeżycia.

To właśnie daje dziecku całkiem nowy status: bomby możliwości, zdolnej stać się wszystkim, czym może stać się człowiek, i zdolnej nauczyć się wszystkiego, czego może się człowiek nauczyć. Natomiast już od pierwszych chwil życia niewykorzystane potencjały (czyli te, które są nieprzydatne w naszym środowisku) zaczynają zanikać, by ustąpić miejsca tym, które – w skończonej ilości – przydadzą nam się w życiu. Podczas pierwszych miesięcy życia doświadczamy prawdziwego krwotoku możliwości – ulatują od nas na cztery wiatry, giną tysiącami.

Co zostaje po tych radykalnych przycięciach? Dorosły. Z punktu widzenia jego potencjału dorosły – który postrzega siebie jako wersję „plus”, który stawia siebie na szczycie drabiny rozwoju – jest zaledwie cieniem tego, kim mógł się stać. Wersją karłowatą, bonsai. A kiedy staje przed dzieckiem, staje przed olbrzymem. Gigantem możliwości. Jedynym strażnikiem tego wszystkiego, czym możemy się stać, wszystkiego, czego możemy się nauczyć.

To wystarczający powód, by radykalnie zmienić nasze podejście do dziecka.

Nie chcę w tej książce opisywać wszystkiego, co w naszym porządku świata zaburza naturalne rytmy i rytuały człowieka, a szczególnie spontaniczne rytmy i rytuały dziecka. Tę niezbędną klasyfikację pozostawiam innym, mającym lepsze narzędzia do opisania zakresu i konsekwencji zjawiska; osobiście wolę pójść drogą odwrotną i podzielić się prostymi historiami o zaufaniu. Historiami prawdziwymi, które ilustrują i uwypuklają to, co pojawia się w naturalny sposób, kiedy przestajemy więzić naturę naszych dzieci w ciasnej łupince naszych oczekiwań i utartych przekonań – kiedy po prostu przestajemy chcieć je edukować, a zaczynamy żyć zaufaniem do nich; tym samym zaufaniem, którego wszyscy chcielibyśmy doświadczyć od innych. (…) – André Stern

O rodzicielstwie opartym na zaufaniu

Dodaj komentarz