Wychowanie, Zabawa

André Stern – Ekrany

Jestem przekonany, że uzależniające działanie ekranu pozostaje jedynie symptomem. Co stanowi więc przyczynę? Mówiąc prosto z mostu: fakt, że świat wirtualny jako jedyny daje naszym dzieciom przestrzeń, w której mogą być tym, kim chcą – bohaterami – i robić to, co chcą – bawić się – podczas gdy świat rzeczywisty nieustannie daje im odczuć, że zabawa to zajęcie godne pożałowania, dopuszczalne jedynie w wolnych chwilach (…)

Zapraszamy do przeczytania fragmentu książki Rytmy i rytuały dzieci André Sterna.

Fragment książki “Rytmy i rytuały dzieci” André Sterna

Ekrany

Dlaczego ekran uzależnia tak silnie, że nasze dzieci, gdybyśmy ich nie pilnowali, nie zajmowałyby się niczym innym?

Każdy zapewne przyzna, że jeśli nasze dzieci podejdą zbyt blisko do tej czarnej dziury, która wydaje się je wchłaniać, wciągać w świat wirtualny, to niechybnie w nią wpadną. A jako że łatwo jest się zgodzić w kwestii rzeczy będącej przedmiotem powszechnej obserwacji, a następnie wyciągnąć z tego cokolwiek pochopne i upraszczające wnioski – to ta pozorna szkodliwość ekranu bardzo szybko sprawiła, że pomylono skutek z przyczyną. Zwłaszcza że istnieją bardzo poważnie wyglądające badania naukowe, wskazujące na ekran jako przyczynę rozmaitych nowych dolegliwości trapiących liczne dzieci.

A jednak ci, którzy badają przyczyny wypadków, znają model Reasona, zwany modelem „plastrów sera szwajcarskiego”, który pokazuje, że nie ma nigdy jednej przyczyny danego problemu i że dopiero współwystąpienie różnych okoliczności oraz dysfunkcji prowadzi do wypadku. Skupienie się na ekranie jako jedynej przyczynie rozmaitych zaburzeń, które dotykają dzisiejsze dzieci, wydaje się niemal populistycznym sposobem lekceważenia wielu innych czynników zdefiniowanych jako wywołujące podobne skutki (jak na przykład cukier rafinowany, glifosat, oświetlenie domowe, niebieskie światło LED itp.), a przede wszystkim chowaniem głowy w piasek, żeby nie zobaczyć prawdziwej przyczyny tego uzależnienia.

Jestem przekonany, że uzależniające działanie ekranu pozostaje jedynie symptomem. Co stanowi więc przyczynę? Mówiąc prosto z mostu: fakt, że świat wirtualny jako jedyny daje naszym dzieciom przestrzeń, w której mogą być tym, kim chcą – bohaterami – i robić to, co chcą – bawić się – podczas gdy świat rzeczywisty nieustannie daje im odczuć, że zabawa to zajęcie godne pożałowania, dopuszczalne jedynie w wolnych chwilach i że one same są dopiero na początku długiej drogi, która – jeśli będą gorliwie i dokładając wszelkich starań, zajmować się poważnymi rzeczami – pozwoli im być może, kiedyś w przyszłości, osiągnąć status bohatera.

Innymi słowy: z punktu widzenia dziecka świat wirtualny jest znacznie bardziej atrakcyjny niż świat rzeczywisty. Nietrudno więc zrozumieć, dlaczego dziecko, kiedy tylko do niego trafi, woli w nim pozostać.

Zaskakujący wniosek: to nie świat wirtualny stanowi zagrożenie dla naszych dzieci, ale świat rzeczywisty! W rezultacie naszym prawdziwym wyzwaniem nie jest zakazanie wstępu do świata wirtualnego (bo to leczenie symptomu i ignorowanie przyczyny), ale uczynienie świata rzeczywistego równie atrakcyjnym jak świat wirtualny. Kiedy tak się stanie, niebezpieczeństwo uzależnienia od ekranu po prostu zniknie.

Ostatnio odwiedziłem Centrum Opiekunek do Dzieci (powstałe przy wsparciu administracji samorządowej i centralnej), w którym stworzono otoczenie jak z bajki, jasne, radosne i kolorowe: mnóstwo zjeżdżalni, poduch, przedmiotów, na które można się wspinać, skakać, z których można zjeżdżać, minidomków, w których można się bawić albo schować; do tego przestrzeń dla małych kucharek z całym potrzebnym wyposażeniem, drewniane pizze i owoce, małe filiżanki, piramidy do układania i niezliczone ilości klocków najpopularniejszej marki… a wszystko to skrupulatnie układane na koniec każdego dnia przez współpracowników, nieuważających tego za przykry obowiązek, ale za podstawę swojej „służby”. Masa doskonałej jakości zabawek i taka grupa entuzjastycznych dzieci, bawiących się nimi zgodnie, siłą rzeczy nie zostawiają miejsca na patrzenie w ekran. Nawiasem mówiąc, dotyczy to nawet dorosłych towarzyszących dzieciom: oni też są zadowoleni i wolą patrzeć na otaczający ich krajobraz, popijając herbatę i jedząc ciastko.

Niektóre badania niemieckie dowodzą, że ilość czasu spędzona przed ekranem jest odwrotnie proporcjonalna do jakości czasu spędzonego z dala od niego.

Inny konkretny przykład: Antonin całą swoją istotą gra w symulację wyścigową. Gra, uważana za „trening” przed jazdą, absorbuje go do tego stopnia, że świat rzeczywisty przestaje dla niego istnieć. Ale kiedy przychodzi godzina wyjazdu na tor i kiedy trzeba „wybrać” między prowadzeniem wirtualnego samochodu a kierowaniem prawdziwym gokartem, bez chwili wahania decyduje się jechać na tor dla prawdziwych samochodów – świat rzeczywisty stał się atrakcyjniejszy od świata wirtualnego.

Kiedy ekran nie stanowi dla naszych dzieci jedynej atrakcji, znika zagrożenie uzależnieniem – realne, kiedy brak alternatywy. Fundamentalny problem występuje zatem znacznie wcześniej. Chodzi o nasze ogólne podejście do dzieci. To ono niesie prawdziwe niebezpieczeństwo, o którym była mowa w poprzednim rozdziale: jakość treści płynących z ekranu. Inaczej pracuje umysł dziecka, które ogląda film dokumentalny o owadach, niż dziecka patrzącego na karykaturalne obrazy, będące efektem nie tylko infantylizującego podejścia, ale również nieskrywanego stosowania wszelkich, dziś już perfekcyjnie dopracowanych, metod przyciągania dzieci: kolorów, dźwięków, akcji. Myślimy, że to im się podoba, mówimy: „One to uwielbiają”, ale jesteśmy w błędzie – te treści po prostu je „zasysają”. Krzykliwe obrazy działają na dzieci jak cukier: wabią i pozbawiają mechanizmów obronnych.

O ile godne pochwały jest to, że niektóre serwisy, takie jak YouTube Kids, zapewniają dzieciom dostęp do „bezpiecznych” filmów, bez przemocy, pornografii, wulgaryzmów, autoodtwarzania itp., o tyle kanały te powinny równie uważnie pilnować jakości rozpowszechnianych treści. W wieku, w którym tworzą się podwaliny gustu i wolnej woli, oglądanie filmów proponowanych dzieciom – z ich groteskową grafiką, głupkowatymi głosami, prostackimi gestami i ogólnym traktowaniem dzieci jak przygłupów – niesie z sobą ogromne, w dużej mierze ignorowane niebezpieczeństwo: niebezpieczeństwo zrównania w dół, sensorycznego i społecznego uwięzienia w bolesnym getcie dzieciństwa, getcie tych, których przekonano, że takie są obowiązujące zasady, zapominając o tym, że „prawdziwe” treści dałyby im dostęp do aspektów kultury nie mniej dla nich fascynujących, nawet we wczesnym dzieciństwie, kiedy „nie wszystko jeszcze rozumieją”. Jeśli zaczniemy się zastanawiać, co mogłoby zainteresować nasze dzieci – przy założeniu, że nie istnieją te słynne „dopasowane treści” – spontanicznie przyjdą nam do głowy filmy dokumentalne o zwierzętach, fragmenty oper, dzieła Chaplina, rozmaite filmy familijne, adresowane zarówno do dorosłych, jak i do dzieci, opowiadające o zwierzętach, ludziach i maszynach. Bardzo łatwo sporządzić ich listę, bo istnieje niezliczona ilość takich filmów – obok wielu innych materiałów, wolnych od karykatury i dyskryminacji, które czekają na to, by je wymyślić.

Ostatni punkt w kwestii zagrożeń związanych z dzisiejszymi treściami przeznaczonymi wyłącznie dla dzieci: tworzą one rozłam między tymi ostatnimi a ich rodzicami. Ogromna większość rodziców myśli lub mówi tak: „Mnie się to wydaje dość paskudne i trochę głupkowate… ale dzieci to lubią…”. Te krzykliwe obrazy, te prostackie i na ogół żałosne „dramaturgie” desynchronizują dorosłego i dziecko. Dorosły widzi „sztuczki” iluzjonisty, których dziecko lojalnie nie stara się doszukiwać. W efekcie dorosły i dziecko nie „widzą” tak samo. A widzieć tak samo, patrzeć wspólnie – to dzielić uwagę.

Shared attention

Pragnienie wspólnego oglądania, przyjemność dzielenia uwagi nie dają się w żaden sposób stopniować: czy to kucając na krześle obok mamy, żeby w milczeniu obserwować kota bawiącego się w ogrodzie, czy siedząc na czyichś kolanach, by w s p ó l n i e oglądać film, dziecko doświadcza tego samego kojącego uczucia dzielenia uwagi. Ta szczególna radość, płynąca ze wspólnego przeżywania zsynchronizowanych entuzjazmów, jest taka sama na stadionie, porwanym zapałem tysięcy kibiców, jak przed ekranem telewizora – pod warunkiem że siedzi się obok taty i razem z nim przeżywa tę chwilę z taką samą intensywnością.

Oglądaliśmy wraz z Antoninem wyścigi samochodowe na ulicach Paryża. Dzień był deszczowy i samochody często wpadały w poślizg. Za każdym razem wywoływało to na naszej trybunie potężne „oooooooch” płynące z setek głosów podnieconych widzów. Antonin, rozgorączkowany, uczestniczył w wydarzeniach i w tych „ooooooochach” całą swoją istotą, niesiony entuzjazmem własnym i innych, w poczuciu głębokiej wspólnoty – bo d z i e l e n i e s i ę to coś więcej niż zwykłe przyzwolenie.

Jakiś czas później oglądaliśmy razem serial poświęcony szczególnie ekscytującej formie sportu samochodowego. Tu również wchodził w grę wysoki poziom shared attention. Antonin wykazywał ten sam stopień zaangażowania, tak samo uczestniczył i zanurzał się w pełni w chwili wspólnie przeżywanego podniecenia i napięcia, które wywoływało to samo przyspieszone bicie serca, te same lęki i te same nadzieje. Zwracając się do mnie, krzyczał prawie tak samo głośno jak wtedy, gdy stał wraz z innymi na trybunie – dzielił ze mną te same eksplozje radości, to samo pełne emocji odliczanie: „Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć sekund… taaaaaaaaaaaaaak!”.

(Notabene, serial telewizyjny wprowadza ekran wprost w dziedzinę rytuału, choćby za sprawą wspólnego siadania przed nim co wieczór po kolacji; niewątpliwie też dzięki przyjemności odnajdywania za każdym razem tej samej muzyki, tej samej czołówki czy wszystkich innych osobistych elementów, które mogą mu towarzyszyć – jak na przykład umiejętność dokładnego wskazania, kiedy kończy się streszczenie poprzednich odcinków…)

Wiele badań naukowych wykazuje siłę „synchronizacji mózgowej” (brain-to-brain coupling). Chodzi tutaj o zjawisko występujące np. u osób słuchających tej samej historii, Częstotliwość fal ich mózgów się synchronizuje. Między mózgiem dziecka a mózgiem dorosłego, będącymi w przestrzeni shared attention – na przykład podczas zabawy – to parowanie jest jeszcze bardziej spektakularne: mózg dziecka czasami „kieruje” mózg dorosłego w stronę kolejnego punktu wymagającego uwagi, a mózg dorosłego prowadzi z kolei mózg dziecka w obszary, które mimo iż na tym etapie rozwoju umysłowego wydawały się jeszcze niedojrzałe, „przedwcześnie” uaktywniają się w chwilach dzielonej uwagi.

To niewątpliwie tłumaczy, dlaczego dziecko tak potrzebuje i tak się domaga wspólnego skupienia. „Mamo, no patrz!” – woła maluch, kiedy tylko stwierdzi, że uwaga osoby będącej u jego boku zaczyna gdzieś dryfować. Obawa, że mama może przegapić jakieś wydarzenie, zakłóca jego własną uwagę – dopomina się ponownego połączenia ogniskowych.

To całkowita odwrotność siedzenia samemu przed ekranem, podczas gdy rodzice są zajęci i uważają, że to, co oglądamy, ich „nie interesuje”, ale za to jest „dobre dla dzieci”. Człowiek wolałby uczestniczyć w życiu innych, ale oni są gdzie indziej – ponadto pochłaniają go kolory, dźwięki i akcja na ekranie…

Nie chcę w tej książce opisywać wszystkiego, co w naszym porządku świata zaburza naturalne rytmy i rytuały człowieka, a szczególnie spontaniczne rytmy i rytuały dziecka. Tę niezbędną klasyfikację pozostawiam innym, mającym lepsze narzędzia do opisania zakresu i konsekwencji zjawiska; osobiście wolę pójść drogą odwrotną i podzielić się prostymi historiami o zaufaniu. Historiami prawdziwymi, które ilustrują i uwypuklają to, co pojawia się w naturalny sposób, kiedy przestajemy więzić naturę naszych dzieci w ciasnej łupince naszych oczekiwań i utartych przekonań – kiedy po prostu przestajemy chcieć je edukować, a zaczynamy żyć zaufaniem do nich; tym samym zaufaniem, którego wszyscy chcielibyśmy doświadczyć od innych. (…) – André Stern

O rodzicielstwie opartym na zaufaniu

Dodaj komentarz